Nie wiem co bardziej lubię, filmy o amerykańskim południu czy filmy o amerykańskim południu sprzed dekad. Teraz po piętach zaczął im deptać film o amerykańskim południu sprzed dekad osadzony w... Australii, z aborygenami zamiast czarnej biedoty. Tak jest, „The Sapphires” powinno się spodobać miłośnikom wieśniacko-rasistowsko-murzyńskich klimatów południowej części Stanów Zjednoczonych. Gdyby niedosłyszeć kilku dialogów i przeoczyć charakterystyczną urodę Aborygenów, film australijskiego reżysera można by spokojnie wziąć za produkcję z US and A. Podobna większości jankeskich produkcji jest również, oparta na faktach, fabuła. Taka klasyczna historia o młodym zespole usiłującym zaistnieć w show-biznesie. W gruncie rzeczy dość sztampowa rzecz, średnio przekonują wrzucone nieco na siłę wątki dotyczące rasizmu, ale sporo w tym filmie pozytywnej energii, serca, umiejętnego operowania różnymi nastrojami, fajnej muzyki i niezłego aktorstwa (Chris O’Dowd na razie się jeszcze rozkręca i walczy o rozpoznawalność ale kiedyś na pewno znajdzie się w czołówce aktorów specjalizujących się w robieniu za solidny komediowy drugi plan).